Toni Innauer. Wielka, okaleczona kariera
Jego ojciec przed narodzinami dziecka był pewien, że doczeka się upragnionej córki. Mały Anton, który przeszedł na świat w prima aprilis, 1 kwietnia 1958 roku, zrobił jednak tacie psikusa. Psikusy sprawiał też swoim starszym i bardziej doświadczonym rywalom na skoczniach, w końcu to życie sprawiło jemu psikusa, jednak takiego z gatunku najbardziej złośliwych. Jeden z największych talentów w historii skoków narciarskich wskutek kontuzji w wieku 22 lat został zmuszony do zakończenia profesjonalnej kariery sportowej.
Skoczek wyjątkowy
Toni Innauer stał się kolekcjonerem nietuzinkowych, historycznych doświadczeń i sytuacji. Miał zaledwie 15 lat, gdy w Falun w 1974 roku wystartował w swoich pierwszych mistrzostwach świata. To osiągnięcie tym bardziej godne uwagi, że złote dla tamtejszych skoków lata 70. obrodziły w Austrii w całe zastępy skoczków najwyższej klasy. Do Szwecji pojechał po naukę, nikt nie oczekiwał od niego wielkich wyników. Pierwsze skrzypce podczas tej imprezy grali nafaszerowani po czubki uszu anabolikami reprezentanci NRD. Innauer furory nie zrobił, ale zdobył bezcenne doświadczenie. Podczas pierwszego z konkursów, na mniejszej skoczni, padł ofiarą problemów pogodowo-organizacyjnych. Pierwsza seria była kilkakrotnie restartowana, niedoświadczony młokos nie poradził sobie z sytuacją, zajął 49 lokatę. Nieco lepiej było w drugim konkursie, który ukończył na 22 pozycji.
Zaledwie dwa lata później był sprawcą prawdziwie epokowego wydarzenia. W dniach 5 i 7 marca 1976 roku na skoczni w Oberstdorfie dwukrotnie pobił rekord świata w długości skoku narciarskiego. Uzyskał kolejno 174 i 176 metrów. 6 marca oddał z kolei skok na 168 metrów, który na zawsze zapisał się w annałach historii dyscypliny. Sędziowie przyznający na ty za styl obdarowali Austriaka pięcioma "dwudziestkami", co zdarzyło się po raz pierwszy w dziejach latania na nartach.
Stał się wreszcie Innauer pierwszym w historii triumfatorem konkursu Pucharu Świata, cyklu bez którego trudno byłoby dziś wyobrazić sobie funkcjonowanie zimowej dyscypliny sportu. Licząca obecnie 41 edycji batalia o miano najlepszego zawodnika zimy zaczęła się we Włoszech, na olimpijskiej skoczni w Cortinie d'Ampezzo 27 grudnia 1979 roku. Całe podium przypadło Austriakom, wygrał Innauer, skacząc 88,5 i 88. Drugie miejsce zajął późniejszy zwycięzca całej edycji, Hubert Neuper, a trzecie Alfred Groyer. Anton stał się z automatu faworytem Turnieju Czterech Skoczni, imprezy do której nie miał nigdy szczęścia, tam jednak zawiódł na całej linii. W końcowej klasyfikacji uplasował się dopiero na 35 pozycji...
Olimpijska huśtawka nastrojów
Nie miał jeszcze skończonych 18 lat, gdy podczas igrzysk olimpijskich w Innsbrucku stanął przed ogromną szansą zdobycia mistrzostwa olimpijskiego. Na Bergisel prowadził po pierwszym skoku na odległość 102,5 m. Nie udźwignął jednak olbrzymiej presji. W drugiej kolejce wylądował na zaledwie 91 metrze i dał się wyprzedzić swojemu rodakowi Karlowi Schnablowi. Drugiego skoku i zmarnowanej okazji na zdobycie najcenniejszego lauru przez najbliższe lata nie umiał sobie wybaczyć. Nie była to jedyna trudna sytuacja, z jaką musiał zmierzyć się w tamtym sezonie. Wcześniej bowiem wygrał trzy konkursy Turnieju Czterech Skoczni, ale wpadka u siebie w Innsbrucku w postaci 24 miejsca kosztowała go utratę miejsca na podium i dopiero czwarte miejsce w klasyfikacji końcowej. Podobne rozczarowanie przeżył rok później, gdy prowadził po trzech pierwszych konkursach, ale 19 pozycja w Bischofshofen sprawiła, że po raz wtóry uplasował się w całej imprezie dopiero na czwartej pozycji.
Na szczęście w kolejnym sezonie olimpijskim dostał od losu drugą szansę. - W Innsbrucku w wieku 17 lat byłem lepszym skoczkiem niż cztery lata później – opowiadał po latach. – W 1980 roku byłem już zawodnikiem po przejściach, po kilku ciężkich kontuzjach, których skutki odczuwałem w czasie amerykańskich igrzysk, momentami byłem wyczerpany. Tyle że w Lake Placid byłem już człowiekiem na innym poziomie mentalnym, bogatszym o doświadczenia z Innsbrucka. Potrafiłem sobie zwizualizować sytuację, w której prowadzę po pierwszej serii i wiedziałem, jak powinienem się wówczas zachować. Miałem za sobą sesje medytacyjne, potrafiłem totalnie wyłączyć się z otoczenia.
Podczas zmagań na mniejszej skoczni kontrolował przebieg rywalizacji od początku do końca. Był najlepszy w obu seriach, drugiego na finiszu Manfreda Deckerta z NRD pokonał o ponad 17 punktów. W ten oto efektowny sposób powetował sobie niepowodzenie z drugiej serii na Bergisel. Na dużej skoczni mógł dorzucić drugi krążek, tam jednak finiszował jako czwarty i tym razem musiał obejść się smakiem. Niewiele jednak brakowało, by wizyta w Ameryce zakończyła się dla niego i jego ekipy tragedią. - Mieliśmy wynajęty dom, w którym brakowało miejsc do spania - wspominał. - Spałem więc na materacu w kuchni. Jednej nocy obudziłem się ze strasznym bólem głowy. Poczułem dziwny zapach, przewietrzyłem pomieszczenie i położyłem się w łazience. Rano zjawił się instalator i powiedział nam, że mieliśmy ogromne szczęście. W nocy zaczął się ulatniać gaz.
Toni mówi pas
Po igrzyskach siłą rozpędu wygrał jeszcze zawody Pucharu Świata w Engelbergu, ale potem do końca sezonu nie był w stanie doskoczyć już do ścisłej czołówki któregoś z konkursów. Zdarzały mu się takie wpadki jak 29 miejsce w Lahti. Bardzo młody jeszcze, ale już przetrzebiony przez kontuzje organizm zaczął odmawiać posłuszeństwa. A najgorsze miało dopiero nadejść... U progu kolejnego sezonu, 5 grudnia 1980 roku odniósł fatalny upadek na skoczni w Sankt Moritz. Złamał kość strzałkową i zerwał więzadło w stopie. Tego było już za dużo. Podjął decyzję o zakończeniu kariery skoczka i rozpoczął studia, równolegle kształcąc się na uniwersytetach w Innsbrucku i Grazu. Co ciekawe jednak w 1982 roku stanął ponownie na starcie dużej imprezy.
Jako mistrz olimpijski i tym samym z automatu mistrz świata miał zagwarantowane miejsce w konkursie mistrzostw świata w Oslo w 1982 roku na mniejszej skoczni. Postanowił, że wróci na ten jeden konkurs. - Zaczęło mi trochę brakować atmosfery zawodów i wszystkiego co z nimi związane - tłumaczył powody swojej decyzji. - Powrót do pełnej rywalizacji z wielu powodów nie wchodził już w grę, ale pomyślałem, że skoro i tak nie zabieram nikomu miejsca w składzie, skoro sam sobie je wywalczyłem, to dlaczego by nie skoczyć sobie jeszcze w takich zawodach. Federacja też uważała, że to dobry pomysł.
Oczywiście od wielu miesięcy był poza reżimem treningowym, występ potraktował czysto rekreacyjnie. Startując bez wielotygodniowych przygotowań, po oddaniu zaledwie kilkudziesięciu skoków od momentu odstawienia nart zajął 29 miejsce. W następnym sezonie znów powrócił na jedne zawody. Tym razem na konkurs organizowany w ramach Uniwersjady w Sofii. Bułgarską akademicką imprezę ukończył na 12 pozycji. Narty skokowe zdarzało mu się jeszcze sporadycznie przypinać do początku lat 90.
Igrzyska chwały, igrzyska wstydu
Trudno wymienić wszystkie role, funkcje, stanowiska, jakie pełnił po zakończeniu kariery skoczka. Pracował jako dziennikarz, przedstawiciel i koordynator Ellesse, pierwszego oficjalnego sponsora nowo utworzonego Pucharu Świata w Skokach Narciarskich. W latach 1987-89 był trenerem i nauczycielem w liceum narciarskim w Stams. Od 1989 do 1992 roku piastował funkcję trenera austriackich skoczków. Położył duży nacisk na szybkie przyswojenie przez swoich podopiecznych stylu V, co zaowocowało zdobyciem przez austriackich skoczków pięciu medali na igrzyskach w Albertville. Przez kolejnych kilka lat był w ÖSV dyrektorem biegów narciarskich, w 1999 roku objął w tym samym charakterze pieczę nad skokami i kombinacją norweską. Równolegle działał w Międzynarodowej Federacji Narciarskiej. Był zaangażowany w starania dotyczące uregulowania kwestii wagi skoczków, zmiany formatu rozgrywania zawodów na bardziej przystępny medialnie czy spraw związanych z wynagrodzeniem zawodników.
W 2001 roku wrócił do trenerki. Został awaryjnie powołany na stanowisko trenera kadry Austrii po tragicznej śmierci Aloisa Lipburgera. Ta misja skończyła się jednak klęską na igrzyskach w Salt Lake City, skąd jego podopieczni wrócili bez jednego choćby medalu. Popełnił wówczas przed i w trakcie imprezy cały szereg błędów szkoleniowo-organizacyjnych. Zdawał sobie sprawę z wszystkich uchybień, jakie miały miejsce za jego sprawą i po sezonie przekazał pałeczkę do ręki Hannu Lepistoe. W strukturach ÖSV i FIS pracował do 2010 roku, następnie swoją aktywność przeniósł na inne pola. Dziś jest przedsiębiorcą, wykładowcą uniwersyteckim, ekspertem stacji telewizyjnej ZDF, autorem książek.
Magia Czterech Skoczni
Innauer ubolewa, że nigdy nie przypadło mu w udziale zwycięstwo w Turnieju Czterech Skoczni. Dwukrotnie wymykało mu się z rok, gdy już powoli witał się z gąską. Impreza z przełomu roku to dla niego do dziś wydarzanie niezmiennie elektryzujące. - Czasami się zastanawiam, jakby to było, gdybym podobnie jak wielu moich rodaków, udał się na ten okres na południe Europy i oglądał Turniej Czterech Skoczni, wylegując się na słońcu. Prawdopodobnie byłoby mi wstyd przed samym sobą. Mieszkam na co dzień w Innsbrucku, z mojego biura dobrze widzę skocznię Bergisel. Gdy zaczyna się Turniej, czuję jakąś magię. Obserwowałem go z bliska od dziecka, pasjonował mnie, od kiedy tylko pamiętam, to uczucie wryło się nieodwracalnie do mózgu. Uwielbiam ten rytuał przejścia w nowy rok z Turniejem w tle. Budzisz się na lekkim kacu, słuchasz Orkiestry Filharmonii Berlińskiej lub Wiedeńskiej, potem idziesz na skocznię w Garmisch. Nie mogę uciec przed tą fascynacją.
Nie znaczy to jednak, że wszystko co dzieje się na Czterech Skoczniach mu się podoba. - To co mnie zniesmacza i co dotyczy ogólnie dzisiejszych skoków to perwersyjny poziom hałasu podczas zawodów. Gdy podczas analiz dla telewizji znajdujemy się w samym epicentrum hałasu, musimy mieć słuchawki na uszach, bo nie da się normalnie rozmawiać. To co płynie z głośników, często nie przystaje do poziomu i rangi imprezy.
Nadzieje na zdobycie laurów, których Toni sam nie zdążył wywalczyć, zaczął pokładać w swoim synu. Jabłko od jabłoni padło zaiste niedaleko. Piekielnie zdolny Mario Innauer już jako nastolatek próbował się przebojem wdzierać do światowej czołówki. Na drodze jego kariery podobnie jak na drodze kariery jego ojca zaczęły stawać jednak poważne kontuzje. Po tym jak w 2011 roku w Wiśle zerwał więzadła krzyżowe w kolanie wrócił jeszcze na skocznię, ale wkrótce potem doznał kolejnego urazu i stwierdził, że nie będzie już ryzykował.
Adrian Dworakowski, źródło: Informacja własna