Agnieszka Radwańska i spektakle pełne gracji
by Krzysztof RawaAgnieszka Radwańska. Wygrywała wiele meczów, ale pamiętamy głównie piękno jej gry. Szybko za nią zatęskniliśmy, bo drugiej takiej nie ma.
Jej talent nie polegał na sile, nie miała wrodzonych możliwości prowadzenia mocnej gry i posyłania potężnych serwisów, za to była mistrzynią techniki i taktyki, co z wyobraźnią i wdziękiem wykorzystywała na korcie.
Gdy była w formie, tworzyła spektakle, których oglądanie dawało znacznie większą przyjemność niż zwycięstwa wielkoszlemowe jej wielkich rywalek. Kto był wrażliwy na estetykę tenisa, na urodę ruchu, grację i swobodę bajecznych zagrań, ten musiał się zachwycać. Bez żadnej przesady – na równi z wolejami Stefana Edberga, bekhendem Rogera Federera i kocimi ruchami Pete'a Samprasa. W latach 2013–2018 bezapelacyjnie wygrywała oficjalny plebiscyt WTA na najpiękniejsze zagranie roku.
Zostawiła w pamięci juniorskie tytuły mistrzyni Wimbledonu i Roland Garros, została debiutantką 2006 roku w WTA, wygrała z Jerzym Janowiczem Puchar Hopmana, turniej mistrzyń i 20 innych turniejów, dotarła do finału Wimbledonu, do dwóch wielkoszlemowych półfinałów i siedmiu ćwierćfinałów.
Jej tenis w czasach sportowego rozkwitu Sereny Williams, Marii Szarapowej i podobnych atletek miał jednak wysoką cenę, był energochłonny – Agnieszka Radwańska płaciła za piękno kontuzjami i zmęczeniem, które, skumulowane, kazały jej zakończyć rywalizację jeszcze przed trzydziestką. Pamiętając, gdzie była, nie chciała zadowolić się grą w małych turniejach i z niewielkimi pieniędzmi, które mogłaby podnosić z kortów jeszcze przez kilka lat.
Sportową drogę zaczęła na początku lat 90. w małej niemieckiej miejscowości Gronau, tuż przy granicy z Holandią, w klubie Tennisverein Grün-Gold, w którym jej ojciec Robert Piotr Radwański, wcześniej niezły tenisista, pracował jako trener. Agnieszka i jej młodsza siostra Urszula nie miały wielkiego wyboru, dostały małe rakiety i rozpoczęły sportową edukację.
Zasługą ojca było to, że tenis stał się dla córek sprawą naturalną. Po powrocie do Polski oznaczało to dla Agnieszki lata wstawania o piątej rano, gotowanych przez mamę posiłki jedzonych w pośpiechu w starym aucie, treningów na zrujnowanych kortach Nadwiślana Kraków wciskanych z trudem między zajęcia szkolne i wieczornego zasypiania nad książkami.
A także oszczędzania na wszystkim, byle mieć za co opłacić korty.
I pomoc dziadka Władysława, który na karierę wnuczek poświęcił dwa cenne obrazy.
– Nie było planu B – mówiła nieraz Agnieszka. To brzmi banalnie, ale innej wersji nie ma: tych 13 lat spędzonych w WTA Tour trzeba było poprzedzić 12 latami wyrzeczeń, zaciskania zębów, cierpliwej pracy, wyjazdów na dziecięce i młodzieżowe turnieje, tam, gdzie się dało. Dopiero z takiej perspektywy widać, że ryzyko porażki było ogromne. Szczęście w tamtych latach uśmiechnęło się do Radwańskich raz – gdy biznesmen Ryszard Krauze wsparł Polski Związek Tenisowy i osobiście Agnieszkę, tworząc z działaczami PZT Prokom Team.
Ojciec doprowadził Isię do pierwszych zwycięstw zawodowych, dał rozpęd kariery. Tych dokonań nikt mu nie odbierze, ale przyszedł kryzys w relacji z córką. Dojrzewająca dziewczyna i znany
z temperamentu rodzic – emocji było zbyt wiele. Agnieszka mówiła, że podjęła decyzję o zmianie trenera o rok lub dwa za późno.
Z trenerami Tomaszem Wiktorowskim
i Dawidem Celtem oraz duetem fizjoterapeutów stworzyła zespół,
z którym pracowała już do końca gry zawodowej.
Agnieszka Radwańska zamieniła się po latach z Isi w „Szefową" i było w tym przydomku niemało prawdy. Zarobiła miliony, jest rozpoznawana od Melbourne po Miami. Dotarła tam, gdzie kilkanaście lat wcześniej nie sięgały najśmielsze marzenia polskich kibiców. Oczywiście żal, że nie wygrała turnieju Wielkiego Szlema, ale kto kocha tenis, ten wie, ile znaczy to, że po 75 latach od meczu Jadwigi Jędrzejowskiej Polka znów grała w finale Wimbledonu.