Fundusz odbudowy Merkel i Macrona to nic innego niż plan ratowania rynków zbytu dla niemieckiego eksportu
by Aleksandra RybińskaKanclerz Niemiec Angela Merkel i prezydent Emmanuel Macron zaproponowali 18 maja stworzenie funduszu odbudowy dla gospodarek unijnych najbardziej dotkniętych koronakryzysem. Ma on być oparty na 500 mld euro, które Komisja Europejska pożyczyłaby na rynkach finansowych pod gwarancje budżetowe UE, czyli wspólne gwarancje ze strony 27 krajów członkowskich. Podział odpowiedzialności finansowej w tych gwarancjach odpowiadałby kluczowi zwykłych wkładów do budżetu UE, czyli największy ciężar niosłyby Niemcy (ponad jedna czwarta). Wspólne obligacje miałyby być spłacane przez Unię przez najbliższe 30 lat.
Propozycja Merkel i Macrona z poparciem niemieckiej chadecji
Pomijając kwestię, czy plan ten jest dla Polski korzystny (bylibyśmy w nim płatnikiem netto), to najbardziej zaskakujące jest to, że propozycja duetu „Mercron”, jak nazwały go europejskie media, spotkała się z poparciem niemieckiej chadecji. Realizacja planu francusko-niemieckiego oznaczałaby bowiem stworzenie (nawet jeśli tylko tymczasowo) unii transferowej wraz z uwspólnotowieniem długu, przed czym CDU/CSU broniła się od chwili przejęcia przez Angelę Merkel urzędu kanclerza rękami i nogami, choćby w chwili kryzysu euro. Teraz chadecy chwalą plan Merkel i Macrona jako „rozsądny”, „nieunikniony”, a co najmniej „do przyjęcia”. Chwali go nawet były minister finansów Wolfgang Schaeuble, największy jak dotąd przeciwnik euroobligacji.
Co się więc takiego stało, że pani kanclerz, która poleciła Grekom, by byli bardziej jak „szwabska gospodyni”, jest nagle gotowa wydawać pieniądze garściami? A raczej pokryć część długu krajów Południa z kieszeni niemieckich podatników?
Dziennik „Die Welt” uważa, że Berlin zrozumiał iż wskutek pandemii Francja, wraz z którą tworzy motor napędowy Unii, może dołączyć do klubu „petentów” z Południa, co całkowicie unieruchomiłoby i tak już zgrzytający tandem. Według gazety „dopiero słabość Francji pozwoliła na powstanie wspólnego planu ratowania najbardziej dotkniętych pandemią gospodarek”. „Dopiero gdy Paryż przestał się bezsensownie siłować z Berlinem porozumienie stało się możliwe” - czytamy w „Die Welt”. A raczej Niemcy zorientowały się, że asymetria między oboma krajami może stać się zbyt duża, w końcu Berlin już teraz ma niewiele partnerów w Unii z którymi mógłby rozmawiać jak rowrówny z równym. Skutkiem byłaby izolacja. To nie jest wcale przyjemne, szczególnie gdy jest się oskarżanym od dominację. Pani kanclerz więc łaskawie dała Macronowi (choćby cześć) tego czego się od dawna domagał.
Skąd wolta Merkel?
To zapewne jest jeden z powodów nagłego zwrotu Angeli Merkel, ale nie najważniejszy. Tym najważniejszym jest bowiem niemiecka gospodarka, czyli inaczej: twarde, gospodarcze interesy Berlina. Jak pisze dziennik „Münchner Merkur” Europa jest dla giganta eksportowego, jakim są Niemcy „głównym partnerem handlowym”. Jeśli kraje Południa się nie podniosą zaszkodzi to niemieckim firmom. Poważnie zaszkodzi. Nie będzie komu sprzedawać te wszystkie towary i usługi. Niemcy po prostu ratują - w chwili gdy same popadły w recesję - swoje najważniejsze rynki zbytu. Zanim nie będzie czego zbierać i odbije się to na niemieckiej gospodarce. Taki jest etap, taka jest więc i mądrość etapu. Oczywiście wielu niemieckich polityków tradycyjnie wskazuje na rosnący eurosceptycyzm we Włoszech, na „populistów”, Rosję oraz Chiny, rzekomo czyhające na cnotę Italii czy Hiszpanii. Ostatecznie chodzi jednak o to, by utrzymać gospodarcze trupy na Południu przy życiu, by móc im dalej sprzedawać niemieckie samochody i lodówki. 27 zdrowych, unijnych gospodarek to 27 pojemnych rynków zbytu dla niemieckich towarów. A, że populiści się osłabią i wszyscy popadną w zachwyt wobec tak wspaniałomyślnego gestu solidarności, to wisienka na torcie.
Do tego dochodzi oczywiście kwestia kondycji Europy i jej skutków dla pozycji międzynarodowej Niemiec. Zarządzanie masą upadłościowa (nawet jeśli obejmuje ona tylko połowę kontynentu) raczej nie poprawi notowania Berlina w Waszyngtonie czy Moskwie. A tu szykuje się ostra rywalizacja handlowa USA-Chiny, w której Europie może przypaść rola języczka u wagi. Wszystko to najwyraźniej skłoniło panią kanclerz do tego, by łaskawszym okiem spojrzeć na unijnych biedaków. Ponadto Angela Merkel jest znana z nagłych zwrotów: po katastrofie w Fukuszimie w 2011 r. z dnia na dzień uznała, że Niemcy powinny zrezygnować z energii atomowej. I wtedy przekonywała, i dziś przekonuje, że jest to droga „bezalternatywna”. Najwyraźniej musi tak być, bowiem z wyjątkiem Alternatywy dla Niemiec (AfD) nikt zbytnio przeciwko planom wprowadzenia euroobligacji przez tylne drzwi nie protestuje.