Fabryki pracują jedynie na pół gwizdka
by Anna Cieślak-WróblewskaProdukcja aut w Polsce w kwietniu spadła prawie do zera, niewiele lepiej było, gdy chodzi o pralki czy lodówki. Powrót do normalności zależy od popytu konsumentów, ale tu nie ma dobrych prognoz.
Choć fabryki i zakłady produkcyjne w Polsce nie zostały zamknięte administracyjną decyzją rządu, to i tak wiele z nich w kwietniu zmuszonych było mocno ograniczyć swoją działalność – wynika ze środowych danych GUS.
W kwietniu tego roku wyprodukowano ok. 400 samochodów osobowych, podczas gdy w kwietniu 2019 r. było to ponad 43 tys. aut. Oznacza to spadek o 99 proc., a produkcja silników spalinowych załamała się o 97 proc. – Branża automotive w Polsce i Europie po prostu stanęła, fabryki zostały zamknięte jeszcze w marcu, dane GUS potwierdzają spodziewaną dramatyczną sytuację w tym sektorze w kwietniu – komentuje Piotr Bielski, ekonomista Santander Bank Polska.
Czytaj także: Biznes szybko nie wróci do normalności. Odbicie pod koniec roku?
W branży meblarskiej czy AGD było trochę, ale tylko trochę, lepiej. Przykładowo polskie fabryki wyprodukowały 667 tys. sztuk krzeseł i kanap (tzw. mebli do siedzenia), czyli dwa razy mniej niż w kwietniu ubiegłego roku, cztery razy mniej regałów i półek (tzw. meble używane w pokojach), trzy razy mniej kuchenek elektrycznych, trzy razy mniej lodówek (spadek z 284 tys. sztuk do 94 tys). O załamaniu można mówić też w przypadku odzieży i obuwia. Takich wyników też można było się spodziewać, skoro praktycznie w całej Europie zamknięte były sklepy inne niż spożywcze.
Jeśli coś rosło, to głównie produkcja towarów pierwszej potrzeby, czyli głównie żywności i artykułów higienicznych (choć nie we wszystkich kategoriach) czy leków.
Pytanie, co będzie działo się w kolejnych miesiącach? – Można podejrzewać, że kwiecień wyznaczył dołek, z którego można się już tylko odbijać w górę – uważa Piotr Bielski. – Kolejne etapy odmrażania gospodarki powodują, że produkcja i sprzedaż są stopniowo przywracane. W maju, czerwcu powinno być więc lepiej – dodaje.
– Z rynku dochodzą sygnały, że sytuacja zaczęła się poprawiać. Ruszają, choć nie pełną mocą, fabryki samochodów, firmy meblowe otrzymują zmówienia nawet z Włoch, więc załamanie z kwietnia nie powinno się powtórzyć – analizuje też Marcin Mazurek, ekonomista mBanku.
Ale nie ma się co łudzić, że produkcja dóbr trwałego użytku szybko wróci do poziomu sprzed pandemii – ostrzegają zgodnie ekonomiści. – Najwcześniej może to nastąpić w 2021 r., a odrabianie strat potrwa jeszcze dłużej – ocenia Mazurek.
Wszystko zależy od zachowań konsumentów, a tu prognozy nie są najlepsze. – Po odmrożeniu gospodarki zapewne dojdzie do pewnego odreagowania, ludzie zaczną realizować tzw. odroczoną konsumpcję – mówi Rafał Benecki, główny ekonomista ING Banku Śląskiego. – Ale potem może przyjść bardzo niebezpieczny szok popytowy i o boomie konsumpcyjnym możemy zapomnieć na wiele miesięcy – ocenia też Wojciech Matysiak z Banku Pekao SA.
Ten szok popytowy może wynikać z obaw o powrót zarazy i rosnących obaw o bezpieczeństwo ekonomiczne. – Wynagrodzenia Polaków realnie już zaczęły spadać, rośnie za to bezrobocie. Polacy będą mieli miej dochodów do wydania – zaznacza Matysiak. – Przed pandemią konsumpcję napędzały transfery społeczne w postaci gotówki. Ale teraz to się nie sprawdzi, bo Polacy zaczęli mocno oszczędzać. Jeśli rząd chciałby myśleć o jakimś impulsie popytowym, to moim zdaniem powinny być to transfery rzeczowe, np. bony turystyczne, jakieś zniżki na samochód czy pralkę. To może zachęcić Polaków do większych wydatków – sugeruje Benecki.