Tak rodziła twoja matka
by INTERIA.PLJeśli urodziłeś się w szpitalu w czasach PRL-u, najprawdopodobniej twoja matka wspomina to, co się wtedy działo jak prawdziwy koszmar. Kto wie, być może wszystko to nadal powraca do niej w snach? Na szczęście na końcu tej drogi przez piekło czekała wspaniała nagroda - twoje narodziny.
"Nie mam żadnych wątpliwości, że zespół położnych, lekarzy i salowych, na który natknęłam się rodząc w 1988 roku, trafi prosto do piekła" - wspomina 55-letnia Ewa.
Zastanawiałeś się kiedyś na tym, jak rodziła twoja matka? A może wolałbyś tego nie wiedzieć? Wiele wskazuje na to, że po przyjęciu do szpitala traktowana była jak "maszynka do rodzenia", potrzebna od pasa w dół (ewentualnie - od szyi w dół), pozbawiona głosu, podmiotowości i praw.
Na porodówce odziano ją w brzydką, przykrótką koszulkę i zafundowano obowiązkowe golenie łona (które w niczym nie przypominało dzisiejszej depilacji brazylijskiej) oraz lewatywę - nikt się z nią nie patyczkował, więc te stosunkowo proste, choć niemiłe zabiegi mogły być naprawdę wyjątkowo przykre.
Potem było już tylko gorzej - poród w samotności; tj. bez bliskiej osoby, za to na wieloosobowej sali, gdzie intymność miały zapewnić nieduże parawany (nawet nie pytaj, czy zapewniały).
Do tego przymus leżenia na plecach - taka pozycja była może wygodna dla personelu, ale na pewno nie dla rodzącej, zmuszonej przeć "pod górę". Inne utrudnienia? Zakaz jedzenia i picia podczas całej akcji, brak znieczulenia lub ewentualnie znieczulanie dolarganem (lekiem narkotycznym, obecnie odradzanym przez WHO), rutynowe nacinanie krocza i brak znieczulenia miejscowego podczas zszywania (niejedna kobieta, która ma za sobą takie doświadczenie twierdzi, że było to gorsze niż sam poród).
Z noworodkiem też się nie cackano - nowo narodzone dzieci dostawały po oczach oświetleniem iście scenicznym emitowanym przez mocne lampy. Pępowinę odcinano natychmiast, nie czekano, aż przestanie tętnić, więc cenne mililitry krwi pępowinowej zamiast doposażyć dziecko w żelazo, szły na zmarnowanie.
Dzieci szybko zabierano, a po porodzie układano w osobnej sali. Przywożono je do karmienia - co trzy godziny. Oznaczało to, że kobieta musiała karmić na komendę. O pomocy doradczyni laktacyjnej nikt nawet nie marzył. Po upływie ok. 30 minut maluchy zabierano, obojętnie, czy się przez ten czas najadły, czy nie. A że w często miały z tym kłopot, były dokarmiane przez pielęgniarki mieszankami. Nic dziwnego, że w takich warunkach młodym matkom zanikała laktacja.
Pobyt w szpitalu trwał zwykle siedem dni, ojcowie ani inni bliscy nie mogli odwiedzać położnicy, stąd powszechny w tamtych czasach zwyczaj pokazywania nowo narodzonych dzieci przez szpitalne okno. Niektórym kobietom udawało się porozmawiać z mężem przez telefon, jeśli powiódł się plan wymknięcia się z sali i na którymś oddziale znalazł się działający aparat.
Cesarskich cięć wykonywano zdecydowanie mniej niż dziś (nawiasem - aktualnie mówi się o ich nadużywaniu), zdarzało się, że nie przeprowadzono tej operacji w porę, a konsekwencje takiej zwłoki bywają przecież opłakane. Cięcia "robiło się" wtedy w znieczuleniu ogólnym, a nacięcie na brzuchu pozostawiało szpecącą bliznę, zwłaszcza że dawniej standardem było cięcie klasyczne, czyli pionowe.
Najgorsze z tego wszystkiego było jednak zachowanie personelu (choć oczywiście istniały też chlubne wyjątki) - wulgarne komentarze, podnoszenie głosu, poniżanie, wyśmiewanie... O opłaconej prywatnej położnej nie śniła wtedy chyba żadna rodząca, nie mówiąc już o douli, o której wtedy nikt w Polsce nie słyszał.
Dzisiejsze porodówki teoretycznie ewoluowały i stały się dużo bardziej przyjazne. Teoretycznie, bo w niektórych placówkach podejście do rodzących niewiele się zmieniło i do tej pory fundują kobietom potężną traumę.