https://pliki.portalsamorzadowy.pl/i/16/07/44/160744_r0_940.jpg
Krzysztof Gil to najmłodszy wójt wybrany w wyborach samorządowych w 2018 r. (fot. UG Gręboszów)

Najmłodszy wójt: samorządowcy nad przepaścią? Trzeba było się ruszyć i działać

by

Gdy w 2018 r. Krzysztof Gil jako 25-latek wygrywał wybory samorządowe na wójta gminy Gręboszów (woj. małopolskie), był pełen zapału i wiary w to, że ciężką pracą można zawojować świat. Dziś jest tego pewien i jak podkreśla, wiek nie jest przeszkodą na drodze do sukcesu, a podstawą funkcjonowania zdrowego samorządu jest dialog, transparentność i ludzka twarz władzy.


Został pan wójtem, mając 25 lat. Skąd pomysł na samorząd u tak młodego człowieka? Miał pan wcześniej samorządowe czy okołosamorządowe doświadczenia, czy to raczej potrzeby wynikającej z obserwacji lokalnej społeczności?

- Nie, nie miałem samorządowego doświadczenia. Obserwowałem to, co dzieje się w naszej gminie i wiele z tych rzeczy po prostu mi się nie podobało. Ponieważ wcześniej pracowałem jako strażak i pewnie rzeczy działają u mnie zero-jedynkowo, to seria pewnych wydarzeń czy sytuacji, powoduje u mnie chęć do działania. Tak też było w tym przypadku. Zdecydowałam, że trzeba wziąć sprawy w swoje ręce, podjąć to wyzwanie i spróbować swoich sił w samorządzie.

Jakie konkretnie sytuacje czy wydarzenia spowodowały tę decyzję?

- Przede wszystkim niejasności związane z inwestycjami w naszej gminie. Istniało wokół nich wiele niejasności, nie wiadomo, w jakim kierunku te inwestycje - jak most nad Wisłą czy obwodnica - zmierzają. Zabrakło przekazu ze strony samorządu, nie było społecznego dialogu, dlatego uznałem, że trzeba to zmienić.

Nie miał pan samorządowego doświadczenia, ale chyba praca w straży hartuje charakter?

- Zdecydowanie. Pracowałem jako zawodowy strażak, dowódca zastępu, więc miałem doświadczenie w zarządzaniu ludźmi czy reagowaniu na konkretne, często wymagające zdecydowanych działań, sytuacje. To pomaga w pracy w samorządzie.

Młody chłopak bez doświadczenia - nie brzmi to jak wymarzony materiał na wójta. Udało się wygrać w pierwszej turze?

- Udało. Wygrałem z wynikiem 62 proc. głosów, pokonując kontrkandydatkę, która sprawowała swoje stanowisko przez 12 lat. Wcześniej wójtem był jej mąż, więc przerwałem trwający wiele lat rodzinno-polityczny „biznesik”. 

Wynik imponujący. Jak pan przekonał do siebie mieszkańców?

- To przede wszystkim efekt sprawnej kampanii wyborczej door-to-door: przedstawienie się każdemu mieszkańcowi, rozmowa z każdym mieszkańcem, spotkania w każdym sołectwie - a przypomnę, że mamy 15 sołectw, także mówiąc krótko: ciężka praca. Każdego mieszkańca odwiedziłem w domu, na rowerze rozwoziłem zaproszenia na spotkania. Już krótka rozmowa z człowiekiem wystarczy, by wytworzyła się jakaś chemia. Ludzie po prostu uwierzyli, że można inaczej zarządzać, można mieć inny styl, można być człowiekiem i nie tylko realizować podstawy wynikające z ustawy o samorządzie, ale także stworzyć coś nowego, innego - nierzadko lepszego.

Rzeczywiście ogrom pracy. Niełatwej, bo w wielu samorządach - myślę, że szczególnie w tych wiejskich - pokutuje przekonanie, że jeśli młody, to na czym on się może znać

- Tak, zgadza się, ale to jest kwestia zaangażowania, pomysłowości i racjonalności w inwestycjach i to wszystko przekonało mieszkańców. Uwierzyli w plan, który mieliśmy na gminę, bo oczywiście za mną stała większa liczba osób - to też radni gminni, sołtysi, radni powiatowi. Ludzie dostrzegli, że to dobra ekipa, której warto dać kredyt zaufania. 

Rada Gminy Gręboszowa też jest tak młoda wiekiem jak obecny wójt?

- Jeżeli porównamy obecną radę do poprzedniej, to jest ona młodsza i rzeczywiście wiele osób sugerowało, że jak jest młody wójt, to dobrze byłoby, żeby rada była starsza, bardziej doświadczona i składała się z ludzi, którzy coś już przeżyli. Ale jak się okazało - kompletnie nie ma to znaczenia. Poza tym współpraca z młodszymi osobami łatwiej przychodzi młodej osobie, którą - nie da się ukryć - jestem. Wracając do pytania - większość radnych jest w przedziale wiekowym 30-50 lat, zatem tu sytuacja jest zróżnicowana.

Jak wyglądały pańskie początki na stanowisku wójta? Mieszkańcy patrzyli na ręce, sprawdzali „co ten młody tam wyprawia”?

- Tak patrzyli i to bardzo. Trzeba powiedzieć, że po wyborach gmina była w powiecie i w regionie na swoistym świeczniku, bo to jednak było zaskoczenie i wszyscy zastanawiali się, co taki, mówiąc kolokwialnie, gówniarz może zrobić? Ale codzienną, ciężką pracą udało się udowodnić - zarówno poprzednikom, jak i przede wszystkim mieszkańcom - że można. Oczywiście w każdej społeczności zawsze będą jakieś niezadowolone osoby, które twierdzą, że można było inaczej, ale to tylko motywuje do pracy.

A propos pracy - spodziewał się pan, że będzie jej aż tyle?

- Wiedziałam, że pracy będzie dużo, ale przyznam szczerze, że nie spodziewałem się, że aż tak wiele. Ilość obowiązków wynika z podstawy funkcjonowania urzędu i jednostek administracyjnych, które podlegają pod urząd gminy, ale oczywiście dodatkowo są jeszcze inne zadania: zrównoważony rozwój, inwestycje, projekty miękkie, w które angażujemy mieszkańców i zachęcamy ich do działania - np. poprzez aktywność Ochotniczych Straży Pożarnych, których na terenie gminy jest 12.

Czytaj też: Sołectwa i gminy wiejskie w kropce: nie wiemy, co robić

Pod koniec 2018 r. przy naszej pomocy zawiązało się najwięcej w powiecie, bo aż 10 Kół Gospodyń Wiejskich. Panie naprawdę pięknie działają, a my pomagamy i wspieramy ich działania w kwestiach finansowych, w rozliczeniach, w organizacji imprez. Naprawdę widać, że społeczeństwo się ruszyło, ludzie wyszli z domów. Niestety przez koronawirusa znowu się w nich zamknęli, ale liczymy, że w wakacje znów będzie po staremu.

Pierwsza kadencja i od razu wspomniany koronawirus. Wielu doświadczonych samorządowców mówi wprost, że to najtrudniejsza sytuacja, z jaką przyszło im się mierzyć. Nie przerosło to pana?

- Problemy są po to, żeby je rozwiązywać i niech mi pani wierzy - na przestrzeni kilku większych inwestycji, które przyszło mi realizować, na każdym kroku były jakieś problemy, które wydawały się nie do rozwiązana. Później okazywało się, że wyjście jest, ale żeby je znaleźć, trzeba ciężkiej pracy i zaangażowania. To przynosi efekty w takim wymiarze, że coś jednak udaje się zrobić - da się przekonać marszałka województwa, da się przekonać inwestora czy projektanta, żeby coś zrobić inaczej i w płynnym konsensusie przejść do realizacji inwestycji, która udawała się nierealna. Podobnie było z koronawirusem.

Na początku pandemii najważniejsza była prewencja i - podobnie jak działaniach w służbach mundurowych, w straży - przygotowanie ochotników, zaplecza, wyposażenie w środki dezynfekujące, maseczki, rękawiczki, ubrania ochronne. To jest podstawa, to jest fundament, żeby potem było spać bezpiecznie. To moja powinność, mój obowiązek jako wójta, by te wszystkie elementy zorganizować. Dlatego nie zgadzam się z samorządowcami, którzy twierdzą, że stanęli nad przepaścią. Obserwuję moich sąsiadów i widzę, że wielu ten temat po prostu przespało, czekając, aż ktoś przyniesie im gotowca - przywiezie płyny czy maseczki. Tymczasem trzeba było się ruszyć i działać.

Wspomniał pan o inwestorach, których musiał pan przekonywać do swoich wizji.  Nie spotkał się pan z pobłażaniem, gdy po drugiej stronie stołu widzieli 25-latka?

- Rzeczywiście na początku troszkę tak było, ale kiedy zaczęliśmy rozmawiać, wymieniać się argumentami - gdy np. dyrektor Zarządu Dróg Wojewódzkich zobaczył, że znam dany temat, że pomogłem w kilku trudnych sytuacjach z mieszkańcami, dzięki czemu udało się przeprowadzić z powodzeniem jakąś inwestycję - to stwierdził, że jednak można się z tym gościem dogadać. Z innymi było podobnie. Z czasem odwróciło się to na moją korzyść i dziś jestem traktowany jak partner.

Jest pan „świeżym” samorządowcem, ale ma już ponad 1,5-roczne doświadczenie. Co według pana należałoby zmienić w samorządzie, co poprawić, czy jest coś, co pana uderzyło po objęciu stanowiska?

- Przede wszystkim przekładanie ilości nad jakość. Ja stawiam na jakość – tak, by pozostawić po sobie coś dobrego, trwałego, co będzie służyło mieszkańcom latami. Pewne problemy można rozwiązać już na etapie budowania, bo jeżeli budujemy drogę czy budynek i nie wykonamy danej czynności na początku, to do pewnych rzeczy potem nie da się wrócić.  Dajmy na to remiza: malujemy ją, ale tniemy koszty, nie wymieniając instalacji elektrycznej. Po dwóch latach, czy nawet po pierwszej imprezie, taka instalacja się pali i trzeba robić wszystko od nowa. To prosty, ale myślę, że bardzo obrazowy przykład. I to co mnie uderzyło, gdy zostałem wójtem, to brak logiki w wielu działaniach. Dlaczego w mojej pracy stawiam na jakość, a nie ilość. Wolę zrobić mniej, ale zrobić to tak, żeby zostało na lata.

Jest pan wójtem gminy wiejskiej. Z jakimi problemami gminy takie jak pańska muszą się obecnie mierzyć?

- Nasza gmina jest typową gminą wiejską, czyli wpływem do budżetu gminy są podatki rolne. Mamy dobrej klasy ziemie, w związku z czym ponad 5 tys. hektarów jest użytkowane rolniczo. W przypadku małej, wiejskiej gminy jak nasza, najbardziej doskwiera nam brak finansów, które moglibyśmy przeznaczyć na realizację potrzebnych inwestycji.

Bez względu na to, czy jest to mała gmina wiejska, czy większa gmina podkrakowska, wymagania - jeśli chodzi o pewne dobra XXI w. - mamy takie same. Niestety pewnych tematów nie przeskoczymy. Jeżeli w mojej gminie koszt kanalizacji szacowany jest na 30 mln zł przy 12 mln zł w budżecie, to nie jestem w stanie tego zrealizować.

Naszym największym problemem jest pozyskanie funduszy zewnętrznych na realizację inwestycji. Jeżeli ja mam realizować inwestycje tylko z własnych środków, to jej nie robię, bo dla mnie to jest nieopłacalne. Dlatego szukam programów, żeby móc sfinansować dane przedsięwzięcie przynajmniej pół na pół, bo wtedy jesteśmy w stanie coś zrobić.

Czytaj też: Gminy wiejskie chcą samorządowej tarczy ochronnej

Brak finansów to jest to, co najbardziej doskwiera gminom wiejskim, a to się przekłada na problemy systemowe, przed którymi stoimy, jak np. gospodarka odpadami, oświata, pomoc społeczna. To są środki, które uciekają nam przez palce, a moglibyśmy je przeznaczyć na inwestycje w gminie.

To problemy wszystkich samorządów - tych małych i tych dużych.

- Ale skala jest całkowicie inna, bo my nie jesteśmy w stanie nawet wyremontować 500 m drogi. Większy samorząd może to sobie jakoś skategoryzować, pewne inwestycje zrobić teraz, inne przesunąć na kolejny rok. Ostatecznie je jednak wykona, podczas gdy my w ogóle nie wystartujemy. I tu jest pies pogrzebany - jesteśmy przynajmniej krok za innymi, a potrzeby są przecież te same. Z kolei jeśli nie jesteśmy w stanie zapewnić mieszkańcom  podstawowych kwestii, to oni zaczynają szukać innego miejsca do życia i pętla się zacieśnia.

Samorząd to ciągły wysiłek - tu nie ma normowanych godzin pracy, nie zawsze jest miło, a odpowiedzialność jest ogromna. Nie przeszło panu nigdy przez myśl: po co mi to było?

- Oczywiście, że przeszło. Jeżeli chodzi o działanie w samorządzie, w moim przypadku ma to charakter sinusoidy: jestem na górce, jest euforia, że udało się zrealizować jakąś inwestycję bądź jest światełko w tunelu, że uda się doprowadzić ją do końca i nagle pojawia się milion drobnych rzeczy, które pociągają w dół, które trzeba natychmiast rozwiązać, by uratować dane przedsięwzięcie. Wtedy pojawiają się rozterki, wątpliwości, czasem niechęć. Ale potem znów wspinam się na górkę i wraca entuzjazm. 

Tak się składa, że rozmawiamy w przeddzień (26 maja) wielkiego wydarzenia - 30-lecia odrodzonego samorządu terytorialnego. Czego, w związku z tym jubileuszem życzyłby pan sobie i innym samorządowcom?

- Łatwiejszych czasów, jeżeli chodzi o pozyskiwanie środków zewnętrznych, rozwiązywania pewnych problemów systemowych na górze, a nie zrzucania tego na samorządy - bo jednak w kilku kwestiach tak to się właśnie odbywa - i przede wszystkim spokoju i dobrych relacji z mieszkańcami.