https://ocs-pl.oktawave.com/v1/AUTH_2887234e-384a-4873-8bc5-405211db13a2/spidersweb/2020/05/koronawirus-1180x541.jpg

Poszli na spotkanie z Jezusem, wrócili z koronawirusem

by

Kilkadziesiąt nowych przypadków zakażenia się koronawirusem i ponad setka osób poddana kwarantannie – tak rozpoczęło się luzowanie zakazów przez rząd Niemiec.

Znaczący spadek krzywej zachorowań w Niemczech musiał uśpić czujność Niemców. Rząd Niemiec na początku maja zezwolił na ograniczone otwarcie restauracji, barów i ogródków piwnych oraz na wznowienie praktyk religijnych we wszystkich miejscach kultu. Niemcom zapewne wydawało się, że to już koniec kwarantanny, a współczynnik reprodukcji wirusa – skoro spadł już poniżej 1 – zaraz zacznie wynosić równe zero.

Wtem…

Niemieckie media poinformowały o 40 nowych przypadków zakażeń koronawirusem, do których mogło dojść w trakcie pojedynczego nabożeństwa, które odbyło się na początku maja w protestanckim kościele we Frankfurcie. Wystarczył jeden zakażony i bardzo korzystne, jeśli chodzi o rozprzestrzenianie się koronawirusa warunki, żeby popsuć statystyki Frankfurtu.

Problemem nie są bynajmniej tylko otwarte kościoły. Do nowych, masowych przypadków zakażeń koronawirusem w Niemczech dochodzi też w restauracjach, które – również w ramach luzowania przepisów – otworzono na tzw. ograniczonych warunkach. Te ograniczenia oznaczają, że do konieczności wcześniejszej rezerwacji, większych odstępów między stolikami i ograniczoną (o połowę) liczbą miejsc dla klientów.

Ograniczenia te brzmiały w miarę sensownie, jednak – jak się okazuje – nie chronią Niemców przed wszystkimi ewentualnymi możliwościami zakażenia się koronawirusem. W Dolnej Saksonii wystarczyło, by jeden restaurator zorganizował zamkniętą imprezę dla znajomych z okazji… poluzowania obostrzeń. Jedna chora osoba zakaziła dziesięć kolejnych.

– To dowód na to, że jeszcze nie pokonaliśmy wirusa – mówi Carola Reimann, minister zdrowia w rządzie Dolnej Saksonii.

Szwedzka strategia nabiera sensu?

Te dwa opisywane przypadki, które miały miejsce w Niemczech potwierdzają niejako teorię głoszoną przez Johana Giesecke – szwedzkiego epidemiologa i głównego doradcę szwedzkiego rządu jeśli chodzi o strategię dotyczącą walki z pandemią COVID-19. Giesecke już wcześniej ostrzegał, że kraje, w których wprowadzono ostrzejsze restrykcje jedynie opóźniają rozprzestrzenianie się koronawirusa.

Krytykowana przez wielu ekspertów Szwecja ze swoją rekordową liczbą ofiar śmiertelnych przyspieszyła proces, który czeka wszystkie europejskie państwa. A przynajmniej te, które chcą w najbliższym czasie odmrozić swoją gospodarkę.

Na pojawienie się skutecznej szczepionki przed zniesieniem restrykcji w Europie nie ma co liczyć, więc państwa albo zaczną łagodzić przepisy dotyczące izolacji i pogodzą się ze wzrostem zakażeń, albo wezmą odpowiedzialność za bankructwa tysięcy przedsiębiorstw i będą musiały radzić sobie z ekonomiczną zapaścią, którą wywoła dalsze siedzenie w domach. Niezbyt przyjemny wybór.

Kolejnym pozytywnym skutkiem szwedzkiej strategii według Giesecke’ego jest to, że w Szwecji liczba zakażonych osób na pewno nie będzie wzrastać tak gwałtownie, jak w państwach, które planują znieść w najbliższym czasie wprowadzone na początku pandemii restrykcje.

Gdy mówimy o modelu szwedzkim, musimy pamiętać o tym, że budzi on kontrowersje. Mieszkańcy Sztokholmu wyszli na ulicę z transparentami „Ocalcie Szwecję” i protestowali przeciwko strategii państwa. Wcześniej zmiany polityki rządu domagali się tamtejci naukowcy.

Pozostaje pytanie, jak rozwinie się sytuacja w Polsce, w której rząd aktualnie zajmuje się etapowym odmrażaniem gospodarki. Według przecieków, czwarty etap, który ma zostać wprowadzony 1 czerwca zniesie m.in. obowiązek zasłaniania ust i nosa. Oznacza to, że za niecałe dwa tygodnie spora część Polaków może przestać chodzić w maseczkach ochronnych. Wzrost zakażeń w takiej sytuacji jest właściwie w 100 proc. pewny.