https://dorzeczy.pl/_thumb/24/7b/7dfa5860f71e55b701cf4825d3b4.jpeg
Żołnierze armii rodezyjskiejŹródło: Archiwum miesięcznika Historia Do Rzeczy

Gospodarstwa zamienili w grody obronne. Polscy farmerzy na wojnie z czerwonym terrorem

W latach 70. czarni komuniści wzniecili rebelię przeciwko władzom Rodezji. Naprzeciw czerwonemu terrorowi z bronią w ręku wystąpili również polscy farmerzy.

Tomasz Lenczewski

W powojennej literaturze polskiej wyróżniają się dwa dość niecodzienne opowiadania, których akcja dzieje się w środowisku polskich farmerów w Rodezji. Ich tłem jest ówczesna wojna domowa, zwana wojną w buszu, która miała miejsce w latach 70. XX w. Bohater „Listów z Rodezji” uosabia w dużym stopniu cechy podpułkownika lotnictwa Henryka de Kuszaba-Dąbrowskiego, którego farma w Mazoe na północ od stolicy w Salisbury tak jak wiele innych padła ofiarą ataku czarnych partyzantów. Pułkownik niczym dawny kresowy rycerz jest gotowy do końca bronić Rodezji w taki sam sposób, jak walczył o polską niepodległość w Legionach przeciwko bolszewikom i Niemcom. W drugim opowiadaniu „Na polu chwały” polska rodzina broni swojej farmy przed atakiem terrorystów uzbrojonych w pepesze. Ich syn ginie w akcji bojowej jako komandos rodezyjskiej armii.

Autor obu tych tekstów – Włodzimierz hr. Ledóchowski, były oficer Brygady Karpackiej – uchodził w tamtejszym środowisku polskim za osobę kontrowersyjną z racji sympatyzowania ze zwolennikami emancypacji czarnych. Zdaniem Adama Perepeczki, dawnego rodezyjskiego farmera, opinie o jego twórczości „były niepochlebne ze względu na jednostronny opis sytuacji ogólnospołecznej w Rodezji, co szczególnie raziło naszych rodaków”. Niemniej z tej rodezyjskiej literatury „czerwonego hrabiego”, jak go ówcześnie nazywano, niewątpliwie przebija sympatia do jej polskich bohaterów. Nie brak w niej patosu i miejscami wzruszających odniesień do ojczystej historii i narodowych ideałów, a także ogólnoludzkich refleksji na temat politycznej sytuacji w Rodezji przed jej upadkiem. Włodzimierz Ledóchowski pozostaje do dziś jedynym literatem, który próbował przedstawić udział rodaków w wojnie rodezyjskiej.

Charakter wojny

Wojna w Rodezji nie toczyła się na otwartym polu walki. Oddziały partyzanckie nękały głownie ludność cywilną, stosując terror i zaskoczenie. Z kolei operacje rodezyjskich oddziałów wojskowych przypominały polowania w afrykańskim buszu. Często wykraczały one poza granice państwa na terytoria Mozambiku i Zambii, gdzie były bazy partyzanckie. Cały kraj znajdował się w stanie wojny, który nieco mniej odczuwany był jedynie w miastach. Na terenach wiejskich szkolona przez chińskich lub sowieckich doradców partyzantka nękała białych farmerów i tubylców, którzy nie chcieli z nią współdziałać. Wojna była uciążliwa i pochłaniała tysiące niewinnych ofiar. Terroryści minowali drogi i ścieżki, podkradali się pod domostwa i podkładali tam ładunki wybuchowe. Grożąc śmiercią, próbowali wymóc posłuszeństwo na czarnych pracownikach farm i mieszkańcach wiosek. Najwięcej cywilnej ludności tubylczej zginęło z właśnie z ich rąk. Dlatego po stronie białej Rodezji walczyły również oddziały złożone z czarnej ludności.

Biali Rodezyjczycy, mieszkający zwłaszcza na prowincji, musieli umieć obronić siebie i własny dom. Wszyscy przechodzili gruntowne przeszkolenie w zakresie zapewnienia bezpieczeństwa, a poszczególne gospodarstwa otrzymywały odpowiednią ilość broni i amunicji. Starszym właścicielom majątków przydzielano rezerwistów z bronią w charakterze stałych mieszkańców farm. Po drogach poruszano się ostrożnie, zwykle w konwojach lub pojazdami opancerzonymi, zabezpieczającymi przed skutkami wybuchu. Każda farma znajdowała się w specjalnym systemie agric alert łączącym wszystkie gospodarstwa sąsiedzkie z najbliższym posterunkiem policji w jedną sieć alarmową za pomocą radiostacji nadawczo-odbiorczych z przyciskami alarmowymi. Dom farmera i zabudowania gospodarcze były otaczane wysokim ogrodzeniem z gęstej oraz wysokiej siatki z drutu kolczastego. Przedpole musiało być oczyszczone, a brama zawsze zamykana. Nierzadko farmerskie domostwa przypominały dawne grody obronne.

Udział Polaków w wojnie rodezyjskiej był czymś naturalnym. Co najmniej kilkunastu Polaków młodszego pokolenia, urodzonych już na emigracji, trafiło do służby w armii rodezyjskiej. Trudno jednak podać ich liczbę z uwagi na brak takich statystyk. W czynnej służbie wojskowej znalazł się Marian Starak, który przejściowo był w ochronie sztabu premiera rodezyjskiego Iana Douglasa Smitha. Jak wspomina Julian Misiewicz, „młode pokolenie uważało się za Rodezyjczyków, identyfikowało się z krajem, za który przyszło im walczyć, ale jednocześnie było szalenie dumne ze swoich polskich korzeni”. Ich ojcowie byli często oficerami i żołnierzami II wojny światowej, a niektórzy przeszli sowieckie łagry i wyszli z ZSRS z armią gen. Andersa. Tenże Julian Misiewicz, syn rodezyjskiego farmera i oficera polskiej kawalerii, odbywał służbę wojskową w pojeździe opancerzonym, który został trafiony pociskiem. Wskutek wybuchu amunicji w wozie był ciężko ranny. Długotrwała kuracja pozwoliła mu częściowo odzyskać zdrowie. Po skończeniu studiów geologicznych w Salisbury osiadł w Europie. Dzisiaj jednak nie chce opowiadać o swoim udziale w wojnie rodezyjskiej. Ranny również był w walce inny żołnierz armii rodezyjskiej ‒ Krzysztof Barski, syn prezesa Zjednoczenia Polaków w Rodezji.

Tragiczne okazały się wakacje w Rodezji dla Emila Lothringera, syna Ludwika, oficera II Korpusu Polskiego i farmera w Anglii. Był on studentem uczelni artystycznej. Ojciec wysłał go do swoich polskich kolegów w Rodezji. Ludwik zafascynował się tym krajem i farmerskim stylem życia. Ochotniczo wstąpił do armii rodezyjskiej. Znalazł się w szeregach elitarnych oddziałów Rhodesian Special Air Service. Po szkoleniu służył przez prawie dwa lata w tej jednostce. Poległ od kul podczas operacji „Mardon” w Mozambiku. Były to działania skierowane przeciwko oddziałom Frelimo i Zanla w okolicach Segurone w listopadzie 1976 r. Jego pogrzeb z honorami wojskowymi miał miejsce w Salisbury, a prochy zostały przewiezione do domu rodzinnego w Anglii.

W zasadzie każdy z farmerów pełnił jakąś funkcję paramilitarną, przeważnie w rezerwach policji lub obronie cywilnej, bowiem lokalne wojsko i policja na prowincji nie były wystarczające. Do takich należał dawny oficer Ułanów Karpackich – Emil Mentel, właściciel farmy Tatry w rejonie Umtali. Znalazł się on w sztabie miejscowej obrony cywilnej i miał do pomocy przydzielonych czarnych żołnierzy. Obok obowiązków kwatermistrza zajmował się szkoleniem w zakresie samoobrony. Pod koniec wojny wystąpił wobec władz z inicjatywą zorganizowania spośród czarnych oddziałów kawaleryjskich. Murzyński szwadron nie tylko docierał tam, gdzie samochody nie mogły dojechać, lecz także wywierał efekt psychologiczny. Podobna motywacja kierowała nim, kiedy sprowadził do służby olbrzymie owczarki irlandzkie. Z kolei brat Emila służył w rodezyjskiej policji. Na opublikowanych listach osób odznaczonych rodezyjską odznaką policyjną można odnaleźć polskie nazwiska, m.in. Henrici, de Kuszaba-Dąbrowski, Mentel, Perepeczko…

Ataki na polskie farmy

Polskie farmy były także celem terroru. Napadano na gospodarstwa w dzień i w nocy. Jeden z ataków skierowany był przeciwko farmie Pelera, należącej do Stanisława i Ireny Tunikowskich, położonej na skraju buszu niedaleko Bulawayo w prowincji Matabeland. Domostwo ocaliła małżonka farmera, która będąc sama w domu, choć z natury bojaźliwa, znalazła jednak siłę, aby odpalić elektrycznie wiązki granatów zawieszonych na ochronnym płocie. Gwałtowna eksplozja odstraszyła napastników, którzy wycofali się po pierwszym ataku.


Podobnie szczęśliwie zakończył się atak na farmę książąt Druckich-Lubeckich. Jej właściciele przybyli do Rodezji bardzo późno, bo na przełomie lat 1972 i 1973, kiedy trwała już tam wojna domowa. Kupili farmę ok. 5 tys. ha w rejonie Ustali, niedaleko granic Mozambiku, którą nazwali Opatów. Po drugiej stronie granicy trwała od dawna wojna portugalskich wojsk kolonialnych z miejscową partyzantką Frelimo. Książę Bogdan, dobiegający osiemdziesiątki, w ogóle nie wziął pod uwagę uwarunkowań politycznych, bowiem „doktor zalecił mu ciepły klimat… Druccy-Lubeccy ledwo zdążyli doprowadzić swoją posiadłość do kwitnącego stanu, kiedy zaczęły się napady na odizolowane farmy. Budynki były podpalane, a ludzie zabijani. Kiedy w pobliżu Opatowa wysadzono jedyny most na sporej rzece, stanowiący ważny odcinek łączności, książę zabrał jedną z córek i wyjechał do Kalifornii w poszukiwaniu innego miejsca zamieszkania.

W czasie napadu na farmie znajdowali się księżna z córką oraz jeden żołnierz inwalida przydzielony do ochrony. Wkrótce po otwarciu bramy terroryści ostrzelali zabudowania z broni maszynowej i moździerzy. Na szczęście strzały z dużej odległości były niecelne. Księżna Teresa z żołnierzem natychmiast padli na ziemię i czołgając się wśród klombów róż, zdołali po pierwszym ataku odpowiedzieć ogniem z posiadanej broni. Największe szczęście miała młoda księżniczka, która akurat podjechała przed dom. Jej samochód został podziurawiony jak sito, ale ona sama uszła bez szwanku i zdołała wjechać przez otwartą dla niej bramę. Szybko dobiegła do telefonu alarmowego. Nadała komunikat: „Zostaliśmy zaatakowani” i włączyła numer farmy „122” na mapie jednostki wojskowej. Wysłano śmigłowiec patrolowy, który w pościgu zdołał ująć jednego z terrorystów. Reszta uciekła.

Jak wspominał sąsiad Opatowa Emil Mentel, który zaalarmowany przez radio niezwłocznie zjawił się po napadzie: „Farma wyglądała jak po kataklizmie: cały dom, dach i mury były poszatkowane od kul i pocisków. Napastnicy strzelali chaotycznie i za wysoko. Pozostało po nich kilka wiader łusek amunicyjnych”. Po tym ataku rodzina Druckich-Lubeckich zdecydowała się opuścić Rodezję, co nastąpiło w roku 1978. Farma, jak wiele innych, została rozgrabiona i zdewastowana.

Nie zawsze jednak napady miały taki finał. Rotmistrz Pułku Ułanów Karpackich Karol Mrowiec był jednym z pierwszych polskich osadników, który przybył do Rodezji i otworzył tam warsztat samochodowy. Z czasem wraz z angielskim kolegą kupił w okolicach Que-Que farmę Dublin, gdzie hodowali bydło. Miejscowi terroryści po rozpoznaniu ich rozkładu dnia zastrzelili ich obu z broni maszynowej. W maju 1976 r., kilka dni po napadzie, jego pułkowy kolega Emil Mentel przybył do miasteczka w asyście opancerzonego samochodu w celu zajęcia się pogrzebem rotmistrza. W pamięci pozostały mu całkowicie splądrowane i spalone zabudowania farmy. Udało się częściowo uratować rozproszone bydło, które rozdzielono pomiędzy polskich farmerów. Tragiczny los spotkał też farmera Igora Henriciego, syna polskiego burmistrza Nieświeża. Małżeństwo Henricich posiadało farmę Ormeston w okolicach Sinoia specjalizującą się w produkcji bawełny. Pewnej październikowej nocy w roku 1973 nieznani sprawcy napadli na ich dom. Polski farmer został ciężko ranny od kul wystrzelonych przez okno i zmarł kilka dni później w szpitalu. Jego żona Maria została bestialsko zamordowana, kiedy usiłowała skorzystać z alarmowego telefonu. Zginęła od uderzeń głową w ścianę domu w pobliżu aparatu telefonicznego. Polskie czasopismo emigracyjne opisało ich przypadek jako napad ze strony terrorystów. Policja rodezyjska schwytała ostatecznie sprawców, którymi okazali się zwyczajni złodzieje.

Emil Mentel na początku 1973 r. stracił 18-letniego syna w tragicznych okolicznościach niezwiązanych z wojną. Poza tą osobistą tragedią jego 1000-hektarowa farma w odróżnieniu od innych z sąsiedztwa nie była atakowana. Leżała zresztą przy głównej szosie, przy której zawsze panował spory ruch i kręciło się wojsko. Żołnierze czasami dochodzili do zdrowia w polowym szpitalu specjalnie zorganizowanym przez właściciela.

Nie wszyscy Polacy znaleźli się na linii ognia. Jerzy Perepeczko, posiadający dużą plantację tytoniową, był tolerancyjnie nastawiony do miejscowej ludności. Miał syna w rodezyjskiej policji, ale zachowywał się neutralnie. Jego farma przetrwała długo po przejęciu władzy przez czarny rząd.

Po upadku białej Rodezji

Na farmie Emila Mentela mieszkał przez pół roku mjr Denis Hills. Ten przedwojenny pracownik wywiadu brytyjskiego w Gdańsku i mąż córki Bolesława Leśmiana był wcześniej oficerem łącznikowym przy armii polskiej. Zajmował się w czasie wojny rodezyjskiej pisaniem artykułów do „Timesa”. Później okazało się, że utrzymywał również kontakty z partyzantką. Po przejęciu władzy przez czarną większość farma Tatry znalazła się wśród kilkudziesięciu innych wytypowanych do przejęcia na własność nowego czarnego rządu bez odszkodowania. Była atrakcyjnie położona i nieźle zagospodarowana, z wybudowanym systemem nawadniania. Została w niej umieszczona szkoła rolnicza dla młodzieży. Dorobek 30-letniej pracy jej polskiego właściciela legł w gruzach. Czysto symboliczne odszkodowanie za nią w wysokości mniej więcej jednej dziesiątej wartości zapłacił angielski rząd.

Emil Mentel musiał opuścić swoją farmę z całkiem innych powodów. Wspomniany powyżej Denis Hills w świeżo wydanej książce pt. „Ostatnie dni białej Rodezji” zacytował wypowiedź Emila pod adresem pierwszego czarnego prezydenta Zimbabwe. Mentel nazwał Roberta Mugabego „Berią”… Spowodowało to zainteresowanie nowej czarnej władzy właścicielem farmy Tatry. Emil wiedział dobrze, że jedno nieopatrzne słowo Denisa Hillsa pod adresem Idi Amina kosztowało go w Ugandzie niemal życie (z więzienia z trudem wyciągnęła go dyplomacja brytyjska). Na szczęście przekonał czarnych, że Beria to był taki sowiecki pisarz... Niemniej farma była i tak stracona, a sam jej właściciel ostatecznie znalazł się na emigracji w USA.

Polscy emigranci wyjeżdżali po II wojnie światowej do Rodezji, aby być z dala od problemów, jakie panowały w Anglii. Nie była to emigracja masowa. W Afryce szukali dla siebie miejsca ludzie związani z rolnictwem lub wykształceni w zawodach technicznych. Byli to zwykle zdemobilizowani oficerowie posiadający sporo energii i pewne oszczędności, bowiem angielska kolonia nie wpuszczała obywateli bez zabezpieczenia finansowego. Po ogłoszeniu 11 listopada 1965 r. niepodległości przez rząd białej mniejszości opowiedzieli się za nim. Większość z nich posiadała wypracowany przez lata pracy własny majątek, którego należało bronić. Polacy ponosili wobec nowej ojczyzny wszelkie zobowiązania nie tylko w poczuciu lojalności, lecz także w obronie swego mienia i rodziny. Oczywiście przeżywali zapewne wątpliwości, ponieważ czarni obywatele walczyli o swój kraj.

Jednak polscy mieszkańcy mieli świadomość, że przywódcami tego ruchu byli marksiści. Wielu z naszych rodaków uważało sposób rozwiązania przez Wielką Brytanię sprawy rodezyjskiej w 1980 r. za drugą Jałtę. Sam Emil Mentel był w 1980 r. szefem Zjednoczenia Polskiego w Rodezji. W trosce o przyszłość Polaków w tym kraju przyjechał na pamiętny I Zjazd Solidarności do Gdańska, aby tu szukać możliwości rozwiązania ich problemów w obliczu wzrastającej fali emigracji białych z Rodezji. Jako polski antykomunista z egzotycznego kraju nie został zrozumiany. Dzisiaj ten wątek jest bardzo rzadko podejmowany w politycznych retrospekcjach tamtych czasów.

Nie ma już dziś dawnej rodezyjskiej Polonii, która tak jak większość białych Rodezyjczyków rozproszyła się po świecie. Dawny sztandar Zjednoczenia Polskiego w Rodezji trafił ostatecznie do Muzeum Emigracji w Gdyni. W roku 1980 w miejsce dawnej nazwy tego kraju naszyto nową – Zimbabwe. Jest ona szczególnym symbolem trudnej historii tej byłej brytyjskiej kolonii, a jednocześnie wymowną pamiątką pewnego epizodu z historii polskiej emigracji, który od lat zasnuwa zmowa milczenia.