https://fwcdn.pl/aph/1032473/2020/446_1.3.jpg

Ręce do góry

by

W najnowszej odsłonie cyklu felietonów "Perły lamusa" Piotr Czerkawski przypomina dzieło Jerzego Skolimowskiego "Ręce do góry", który zdaniem autora "od samego początku właściwego filmu zachwyca świeżością języka filmowego". Miłej lektury.

***


Kumpel Jacka Nicholsona, playboy brylujący na londyńskich salonach, utalentowany artysta ochrzczony przez Jeana-Luca Godarda jednym z najważniejszych reżyserów na świecie. Ale też: wydalony z ojczyzny banita i autor kilku spektakularnych klap, który po klęsce "Ferdydurke" porzucił kino na siedemnaście długich lat. Obfitująca we wzloty i upadki biografia Jerzego Skolimowskiego to jeden z najbarwniejszych życiorysów w historii polskiego kina. Żaden inny film nie uwypukla tkwiących w twórczości reżysera sprzeczności bardziej niż "Ręce do góry".

Zaczyna się niezbyt zachęcająco. Otwierający film, dokręcony po latach prolog to swoiste "The Worst Of" Skolimowskiego. Reżyser snuje zza kadru utrzymaną w tonie ni to wiersza, ni to lamentu narrację o tragicznych losach dzieła, które w 1967 roku zostało zablokowane przez cenzurę. W konsekwencji twórca – cieszący się wówczas statusem wschodzącej gwiazdy światowego kina – wyjechał z Polski i rozpoczął wieloletnią tułaczkę po świecie. Choć sama historia jest poruszająca, sposób przedstawienia jej na ekranie wzbudza raczej zakłopotanie. W tonie Skolimowskiego da się wyczuć wykoncypowanie i egzaltację, a wrażenie to potęgują towarzyszące jego słowom obrazy. Widz "Rąk do góry" zostaje skonfrontowany na przemian z dokumentalnymi obrazami zniszczonego wojną Bejrutu i enigmatycznymi scenami wizyjnymi, których estetyka przywołuje na myśl niesławne "Ferdydurke". Do tego dochodzą jeszcze – będące czymś na kształt artystycznych selfie – sceny pogawędek Skolimowskiego z Volkerem Schlöndorffem na planie zrealizowanego przez Niemca filmu "Fałszerstwo" (polski reżyser zagrał w nim jedną z głównych ról). Coraz bardziej zdezorientowanemu widzowi ciśnie się na usta pytanie: o co w tym właściwie chodzi?

Wartburg, Rekord i spółka

Na szczęście zanim zdążymy do reszty się zirytować, prolog dobiega końca, a naszym oczom ukazuje się właściwa część "Rąk do góry". Moment przejścia od jednej konwencji do drugiej stanowi – bodaj najbardziej wyrazisty na naszym krajowym podwórku – dowód na istnienie magii kina. W ciągu kilku sekund przenosimy się o 14 lat wstecz, a pełen goryczy, zagubiony Skolimowski ustępuje miejsca Skolimowskiemu-wizjonerowi, obdarzonemu młodzieńczą energią i zmysłem prowokacji. Właściwe "Ręce do góry" od samego początku zachwycają świeżością języka filmowego. Reżyser umieszcza bohaterów w sali balowej, w której, zamiast tanecznych hitów, rozbrzmiewa muzyka Krzysztofa Komedy. Przy jej akompaniamencie mężczyzna z obandażowaną głową (sam Skolimowski) zaczyna czytać oskarżycielski list autorstwa jednego z kolegów. Nadawca bezpardonowo krytykuje uczestników imprezy – lekarzy świętujących rocznicę ukończenia studiów – za dokonane w życiu wybory. Z każdym kolejnym zdaniem ton głosu lektora staje się coraz surowszy, a towarzyszące mu dźwięki – bardziej niepokojące. Niewzruszeni biesiadnicy wciąż jednak tańczą, jak gdyby nic.

Sekwencja oddaje w miniaturze to, co Skolimowski starał się zaprezentować w całym filmie (a także w poprzednich częściach tetralogii o losach młodego polskiego inteligenta, której zwieńczeniem były właśnie "Ręce do góry"). Wczesne dzieła reżysera stanowią surową krytykę okresu "małej stabilizacji", w którym obywatele poświęcali wolność osobistą w zamian za dostęp do peerelowskich luksusów. W dalszej części "Rąk do góry" polski twórca nie pozostawia wątpliwości, że jego bohaterowie należą do beneficjentów systemu. Znudzeni i upojeni alkoholem lekarze inicjują w pewnym momencie towarzyską grę, w której przybierają pseudonimy zaczerpnięte od marek posiadanych samochodów. Wartburg (Bogumił Kobiela), Rekord (Tadeusz Łomnicki), Alfa (Joanna Szczerbic), Romeo (Adam Hanuszkiewicz) i Zastawa (sam Skolimowski) bez skrępowania dzielą się informacjami o stanie majątku, liczbie romansów i wszystkim tym, co może mieć znaczenie dla ich statusu społecznego. Obnażając jałowość i krótkowzroczność takiego podejścia do życia, Skolimowski miał nosa. Niedługo po zakończeniu zdjęć do filmu po "małej stabilizacji" nie było już śladu. W kraju nastał czas niepokojów społecznych roku 1968 i strajków na Wybrzeżu, podczas których autorytarny reżim pokazał prawdziwą, szpetną  i groźną twarz.

Właściwe "Ręce do góry" od samego początku zachwycają świeżością języka filmowego. Piotr Czerkawski

"Rąk do góry" bynajmniej nie da się jednak zamknąć dziś w muzeum PRL-u. Oglądany po latach film Skolimowskiego zyskuje drugą młodość. W niespokojnych czasach ukazane na ekranie dylematy – wolność kontra bezpieczny konformizm, indywidualizm kontra poczucie wspólnoty – odsłaniają niepokojącą uniwersalność. Siła Skolimowskiego polega także na tym, że reżyser opiera się pokusie moralizowania i protekcjonalnego traktowania bohaterów. Choć Wartburg, Rekord i spółka poszli w życiu na łatwiznę, pozostają przy tym błyskotliwi, atrakcyjni i pełni ekranowego czaru. Skolimowski wiedział zresztą, o czym mówi, bo rozkosze wystawnego życia nie były mu bynajmniej obce. Przyszły reżyser już w czasach studiów zyskał sławę bon vivanta lubiącego eleganckie ciuchy i drogie samochody.

"Z przejęzyczeń wróg korzysta!"


"Ręce do góry" nie miałyby w sobie takiej siły, gdyby dało się sprowadzić je wyłącznie do wątku rozważań nad konsumpcjonizmem. Film Skolimowskiego broni się jako szersza metafora polskiego losu. Pod pewnymi względami "Ręce" daje się odczytać wręcz jako ironiczną wariację na temat "Wesela". Podobnie jak u Wyspiańskiego, u Skolimowskiego początkowo realistyczny punkt wyjścia ustępuje miejsca onirycznej fantazji. Uczestnicy balu z "Rąk do góry", wzorem gości z "Wesela", zamiast ludzi z krwi i kości zaczynają przypominać postacie – symbole, będące nośnikami narodowych przywar. Wartburga, Rekorda, Alfę, Romeo i Zastawę cechuje na przykład megalomania i – obficie podlana alkoholem – komiczna brawura. W demonstrowanej w ten sposób odwadze celuje zwłaszcza Wartburg, do znudzenia wykrzykujący, że chciałby "dać komuś po mordzie". Kiedy indziej ten sam bohater z okrzykiem "trzeba czynu" rzuca przed siebie komplet świec, udając, że ma do czynienia z dynamitem. Gestów przedrzeźniających narodowo-katolicką ikonografię jest zresztą w repertuarze protagonistów znacznie więcej. Należy do nich choćby urządzenie parodii pogrzebu, podczas której rolę "nieboszczyka" odgrywa najbardziej pijana osoba w towarzystwie. Zachowania Wartburga, Rekorda i reszty są tyleż obrazoburcze, co wyzwalające od skostniałej tradycji. Piętnując archaiczność dawnych rytuałów, Skolimowski wskazuje, że nie jesteśmy w stanie znaleźć dla nich godnego zastępstwa. Także i ta obserwacja z biegiem lat nie straciła chyba swojej aktualności.

Ironia obecna w filmie na poziomie obrazu przenika także do warstwy słownej. Za sprawą "Rąk do góry" Skolimowski udowadnia, że należy do największych specjalistów od pisania dialogów w całej historii polskiego kina. Iskrzące od gier słownych, poetyckich absurdów i aluzji do języka propagandy wymiany zdań największe wrażenie robią w retrospektywnej scenie przesłuchania protagonistów przed uczelnianą komisją. Reżyser po mistrzowsku obrazuje w niej zjawisko językowej przemocy polegającej na nadawaniu neutralnym sformułowaniom politycznego zabarwienia. Gdy jeden z bohaterów prostuje dotychczasowe zeznania, mówiąc, że się przejęzyczył, partyjny członek komisji wykrzykuje bez namysłu: "Z przejęzyczeń wróg korzysta!". Gdy inny przesłuchiwany wspomina o konieczności zniszczenia nadprogramowych elementów służących do powstania propagandowego plakatu, słyszy w odpowiedzi : "Zniszczeniu powinny ulec wrogie elementy!".

https://1.fwcdn.pl/an/app/1032473/2020/535_1.1.jpg
Za sprawą "Rąk do góry" Skolimowski udowadnia, że należy do największych specjalistów od pisania dialogów w całej historii polskiego kina.Piotr Czerkawski

Scena ta, choć nieodparcie zabawna, zawiera  w sobie również grozę i poczucie osaczenia rodem z książek Kafki. Ani przez chwilę nie zapominamy bowiem, że walka pomiędzy Wartburgiem, Rekordem, Alfą, Romeem i Zastawą a ich oskarżycielami jest nierówna. Członkowie Komisji, nawet jeśli znajdują się na dużo niższym poziomie intelektualnym niż bohaterowie, mają nad nimi niekwestionowaną władzę. Łatwo odnieść wrażenie, że sądowa formuła "Wszystko, co powiesz, może zostać użyte przeciwko tobie" rzadko kiedy emanuje równie upiorną dosłownością, co w tym przypadku. Scena przesłuchania wybrzmiewa równie niepokojąco także ze względu na miejsce, jakie zajmuje w strukturze całego filmu. Protagoniści zostają wezwani przed komisję, gdyż, przygotowując – w ramach studenckich zobowiązań – plakat z wizerunkiem Stalina, przypadkiem dolepili wodzowi dodatkową parę oczu. W ten sposób mimowolnie obnażyli hipokryzję systemu: pozornie dobrotliwy ojciec narodu okazał się w rzeczywistości potworem, który kontroluje każdy ruch podległych mu jednostek.

Ironia losu sprawiła, że reżyser miał kłopoty z władzami z tego samego powodu, co jego bohaterowie. Cenzura zakwestionowała w "Rękach do góry" właśnie scenę z dodatkową parą oczu. Różnica polega na tym, że o ile Wartburg, Rekord i inni dokonali swego czynu przypadkiem, o tyle Skolimowski nakręcił newralgiczną sekwencję z pełną premedytacją. Jak to możliwe, że – żyjąc w autorytarnym reżimie – nie przewidział swych późniejszych kłopotów? Być może reżysera zgubiła młodzieńcza brawura, a być może na krótką chwilę sam dał się zwieść mrzonkom o "małej stabilizacji". Niezależnie od tego Skolimowski, podobnie jak bohaterowie, u których "incydent z oczami" zaważył na całym przyszłym życiu, poniósł surową karę. W przywoływanej już sekwencji początkowej "Rąk do góry" reżyser, patrząc na sprawę z wieloletniego dystansu, rzuca pod adresem cenzorów gorzkie oskarżenie: "Odebraliście mi pewność siebie!". Nawet jeśli Skolimowski ostatecznie odzyskał wiarę we własne umiejętności, a w ostatniej dekadzie nieoczekiwanie wrócił na szczyt, "Ręce do góry" pozostały dziełem przeklętym. Przetrzymany na półce przez czternaście lat, obarczony niefortunnym prologiem film nie miał szans odegrać w historii polskiego kina roli, do jakiej był predestynowany. Z tego powodu dzieło Skolimowskiego stanowi gratkę dla wielbicieli snucia fantazji na temat historii alternatywnej. Wyobraźmy sobie bowiem, że "Ręce do góry" przechodzą przez sito cenzury i zostają wysłane na festiwal do Wenecji, gdzie – na co miały podobno spore szanse – otrzymują Złotego Lwa. Całkiem możliwe, że Skolimowski stałby się dla historii polskiego kina równie ważną figurą jak Wajda i Kieślowski, a w naszym kraju na dobre rozwinęłaby się – kojarzona z twórcą "Rąk do góry" – estetyka nowofalowa. Jak wiadomo, stało się inaczej, a na osłodę pozostaje świadomość, że film Skolimowskiego po latach okazał się doniosły dużo bardziej niż niejedno przedwcześnie fetowane arcydzieło.