Jose Kante: Myślałem, że będę w Legii piątym napastnikiem
by Marcin Szymczyk- Ostatnio zarządziłem w Legii zbiórkę butów, w których koledzy już nie chodzą. Każdy przyniósł, co miał - buty do chodzenia czy korki piłkarskie. W Gwinei nie jest łatwo znaleźć dobre obuwie do gry w piłkę. W trakcie zgrupowania zawsze w naszym hotelu są osoby, które zbierają sprzęt piłkarski i przekazują dalej. Prawie każdy z piłkarzy, który gra za granicą, przywozi sporo sprzętu, który potem trafia do gwinejskich klubów i zawodników. Ja jestem w nieco innej sytuacji niż koledzy z kadry. Taki Keita pochodzi z tego kraju, więc zna więcej osób, dobrze wie, gdzie i komu trzeba pomóc. Ja mam w Gwinei tylko rodzinę, więc muszę ufać innym ludziom - opowiada w rozmowie z "Piłką Nożną" Jose Kante, napastnik Legii Warszawa.
Odszedłeś na wypożyczenie tylko i wyłącznie z powodu Ricardo Sa Pinto?
- Tak. Byłem zaskoczony i zły, kiedy dowiedziałem się, że nie ma dla mnie miejsca w zespole. Trener podjął kilka trudnych decyzji, ale to on wszystkim kierował i brał za to odpowiedzialność. Musiałem to zaakceptować, chociaż było ciężko. Staram się zawsze brać na klatę to, co życie przynosi i wyciągać pozytywy. A w tym przypadku plusem w tej sytuacji był powrót do Hiszpanii, do miejsca, w którym kiedyś grałem i w dodatku byłem blisko syna. Odzyskałem życiowy balans.
Przełomowym momentem była twoja wycieczka do Berlina?
- To nie była wycieczka. Po tej sytuacji przestałem kompletnie grać, z małym wyjątkiem na dwie minuty spotkania z Lechią, ale już wyjaśniam, o co chodziło. Po meczu z Pogonią mieliśmy otrzymać dwa lub trzy dni wolnego, zaczynała się przerwa reprezentacyjna, więc to normalna sytuacja. Zapytałem trenera, czy jeśli będą dwa dni wolnego, to będzie szansa, abym dostał dodatkowy dzień urlopu, ponieważ chciałem lecieć do Hiszpanii zobaczyć się z synem. Zgodził się, zapewnił, że wszyscy dostaniemy trzy dni wolnego. Bilety miałem zarezerwowane z Berlina - zawsze stamtąd latam na zgrupowania reprezentacji i do domu. Mecz jednak przegraliśmy i w hotelu Sa Pinto powiedział, że dostajemy jednak dwa dni urlopu. Chciałem z nim od razu porozmawiać, tyle że on nie chciał wtedy już z nikim rozmawiać. Jeśli bym wtedy nie wrócił do domu, moja rozłąka z synem potrwałaby o kolejny miesiąc dłużej. Sytuacja wydawała mi się normalna i każdy rozsądny człowiek zrozumiałby mnie. Po powrocie z Hiszpanii graliśmy pięć spotkań - pojawiłem się na boisku na dwie minuty, cztery razy nie znalazłem się w kadrze meczowej.
Latem myślałeś o odejściu z Legii?
- Z jednej strony chciałem zostać, ale z drugiej chciałem grać, a nie siedzieć na trybunach. Nie miałem żadnej poważnej propozycji. Były wstępne zapytania, ale nic konkretnego. Okienko transferowe zawsze jest zwariowane, a ja staram się trochę od tego odciąć, dlatego odkładam telefon, bo inaczej można oszaleć. Ciągle jakieś telefony, wiadomości... Nie lubię tego okresu.
Przychodziłeś jako napastnik numer pięć?
- Myślałem, że tak będzie, ale Vamara Sanogo szybko doznał kontuzji. Wiedziałem jednak, że jak będę uczciwie pracował, to dostanę szansę. Pierwsze tygodnie nie były łatwe, bo sztab stawiał na innych zawodników, ja byłem świeżo po turnieju, więc czasu na odpoczynek w zasadzie nie było. W europejskich pucharach w ogóle nie grałem, w lidze wchodziłem na końcówki.
W końcu odeszli dwaj główni konkurenci Carlitos i Kulenović.
- Każdy miał szczęście w tej sytuacji. Kulenović trafił do silnego europejskiego klubu, który gra w Lidze Mistrzów, Carlitos otrzymał ofertę życia, a moje szanse na występy znacznie wzrosły. Zostaliśmy we dwóch z Jarkiem Niezgodą, trener nami rotuje i żaden z nas nie czuje się napastnikiem numer jeden czy dwa.
Całą rozmowę można przeczytać w tygodniku "Piłka Nożna" lub w internecie, tutaj.