Klnący Małysz i operacja zbrojna w Oslo
by Kamil WolnickiK...a mać! – zaklęliśmy po przeliczeniu na złotówki rachunku, który w podrzędnym pubie w Oslo podał nam kelner. Tuż po przylocie do norweskiej stolicy ze znanym fotoreporterem Jurkiem Kleszczem okazało się w hotelu, że faktycznie mamy dwójkę, ale z jednym wielkim łóżkiem.
- W swoim kolejnych „Pamiętnikach z delegacji” Kamil Wolnicki wspomina zawody Pucharu Świata w skokach narciarskich w Oslo
- Był 18 marca 2007 roku, więc na skoczni jeszcze przed przebudową. Tej samej, na której 11 lat i dzień wcześniej wygrał pierwszy konkurs w karierze. Nie mam pojęcia, ile osób wcześniej usłyszało klnącego „Orła z Wisły”, ale ja pierwszy raz. Inna sprawa, że miał powody – wspomina dziennikarz „PS”
- Tuż za progiem Adamowi podwinęła się narta, a później chyba tylko dzięki ogromnemu doświadczeniu udało mu się nie roztrzaskać o zeskok i normalnie wylądować. W powietrzu wszystko działo się błyskawicznie, ale przez trybuny zdążył przetoczyć się jęk zawodu, bo wszyscy mieli już przed oczami możliwą katastrofę – dodaje Wolnicki
>> ARTYKUŁ POCHODZI Z „PS HISTORIA”, DODATKU DO „PRZEGLĄDU SPORTOWEGO”, KTÓRY UKAZUJE SIĘ W KAŻDY CZWARTEK
Do tego warto wiedzieć, że prawdopodobnie nikt z czytelników nie zna nikogo, kto potrafiłby chrapać tak głośno, jak Jurek. Postanowiliśmy więc wyjść na miasto i wypić piwo. Skończyło się na dwóch i porcji frytek. Efekt żaden, choć ciśnienie podniósł nam kelner, a właściwie kalkulator, który przeliczył korony. Okazało się, że w 40 minut wydaliśmy całą delegacyjną dietę. Co prawda ktoś wspominał przed wyjazdem, że Norwegia to drogi kraj, ale nie sądziliśmy chyba, że aż tak. Cóż, tamtą lekcję z kursu walut zapamiętaliśmy na długo. Na tyle, żeby cztery lata później podczas mistrzostw świata w Oslo zawsze prosić o cennik, a do spożywczego chodzić z kalkulatorem.
Najbardziej znane polskie słowo w norweskiej stolicy rozumieją chyba wszyscy, bo i naszych rodaków jest tam mnóstwo, ale podczas tamtej wycieczki usłyszałem je w miejscu, gdzie nigdy wcześniej bym się tego nie spodziewał – na zeskoku skoczni Holmenkollbakken. Bo właśnie swojskie „k...a mać!” rzucił dość głośno Adam Małysz w miejscu dla niego wyjątkowym. Był 18 marca 2007 roku, więc na skoczni jeszcze przed przebudową. Tej samej, na której 11 lat i dzień wcześniej wygrał pierwszy konkurs w karierze. Nie mam pojęcia, ile osób wcześniej usłyszało klnącego „Orła z Wisły”, ale ja pierwszy raz. Inna sprawa, że miał powody.
Po tym, jak zdobył złoto mistrzostw świata w Sapporo, trener Hannu Lepistö powiedział mu, że teraz czas na rajd po czwartą w karierze Kryształową Kulę. Adam tylko się uśmiechnął, bo właściwie w to nie wierzył. A jednak zaczął gonić Andersa Jacobsena. Jak później mówił, „skakał jak nakręcony”. Wygrał w Lahti, Kuopio i zrobił to samo w pierwszym konkursie w Oslo. No i założył żółty plastron lidera klasyfikacji generalnej PŚ, choć przecież niedawno tracił do Norwega 400 punktów. Dominował tak, jak w początkach małyszomanii. Wygrał piąty raz w Oslo. Polacy, których prawdziwe tłumy pojawiły się na skoczni, szaleli. – Byli wspaniali – chwalił ich Adam, choć na konferencję prasową musiał iść w kordonie ochroniarzy, bo inaczej fani najpewniej by go zdeptali. – To tutaj ma miejsce największa akcja zbrojna od czasów zakończenia wojny – śmiali się miejscowi.
– Założyłem koszulkę lidera ostatni raz. Jestem już zmęczony. Zrobię wszystko, żeby znowu wygrywać w kolejnym sezonie – mówił za to zrezygnowany Jacobsen. Do końca cyklu zostawał jeden konkurs w Oslo i trzy na mamucie w Planicy. – Mój klubowy trener mówi, że skacze lepiej niż w najlepszych czasach. Jestem w niesamowitej formie. Boję się tylko o warunki, bo na niedzielę zapowiadają kiepskie – asekurował się Polak. Okazało się, że słusznie. Zanim jednak „nakręcony” Małysz się zaciął, wszyscy zaczęli mu wręczać Kryształową Kulę, czwartą w karierze. – Ma ją w kieszeni – twierdził Jakub Janda. – Wcale mnie nie dziwi, że tak skacze. Ale o to, jak to się robi, musicie pytać Adama. To wielki sportowiec, jeden z największych w historii – dodawał mistrz olimpijski Lars Bystoel. Trzeba było jeszcze „tylko” skoczyć. Tymczasem tuż za progiem Adamowi podwinęła się narta, a później chyba tylko dzięki ogromnemu doświadczeniu udało mu się nie roztrzaskać o zeskok i normalnie wylądować. W powietrzu wszystko działo się błyskawicznie, ale przez trybuny zdążył przetoczyć się jęk zawodu, bo wszyscy mieli już przed oczami możliwą katastrofę. Przypominało to początek tragedii Czecha Jana Mazocha na Wielkiej Krokwi. Polak jednak utrzymał równowagę i wylądował. To wtedy, tuż po hamowaniu, zaklął. – Panowie, niewiele zabrakło, żebym miał zawał w powietrzu! Cieszę się tylko, że wylądowałem. Nie wiem, co się stało. Jakiś wpływ na sytuację miał wiatr. Kiedy wyszedłem z progu, lewa narta podeszła mi wysoko, aż ją wykręciło. Musiałem to skorygować, ale wtedy doszła prawa narta i zacząłem się chwiać. Wydaje mi się, że puściły rzepy w bucie i zrobiło się bardzo luźno. Później walczyłem już tylko o to, żeby bezpiecznie wylądować. Gdyby mi porwało nartę jak Mazochowi... kaplica! – mówił rozemocjonowany.
Simon Ammann opowiadał później, że problemem Małysza faktycznie był but i skok na granicy ryzyka. Lepistö twierdził, że zawinił wiatr, bo Małysz wybił się ponad siatki zabezpieczające i trafił na silny podmuch. Adam skończył jako 54. i szybko oddał koszulkę lidera. Jacobsen zwietrzył szansę i zapowiedział, że zrobi wszystko, aby ją zachować. Jego „wszystko” to było jednak za mało. W Planicy Małysz wygrał wszystkie trzy konkursy i czwarta Kryształowa Kula w karierze była jego.
Przeczytaj pozostałe teksty z 53. numeru „PS Historia”